Uwaga, będzie ściana tekstu….

Uwaga, będzie ściana tekstu.

Jakiś czas temu zatrudniłem się w pewnej firmie świadczącej usługi outsourcingu IT jako specjalista od wsparcia technicznego na pierwszej i drugiej linii.

Pracę świadczyłem u klienta w jego biurze w mieście wojewódzkim. Na początek pierwszym problemem na jaki zwróciłem uwagę był brak jakiegokolwiek szkolenia. Powiedziano mi, że wszelkie niezbędne informacje oraz instrukcje są w onenote i z nich mam korzystać. Nikt mnie nie wdrożył, niczego nie wyjasnił i nie przekazał. Pomyślałem, że jakoś sobie poradzę bo przecież mam wiedzę i doświadczenie, a ta robota nie może być nie do ogarnięcia. Dodatkowo na miejscu był kolega z firmy, który pracował w tym miejscu miesiąc dłużej…

Niestety, z każdym dniem wychodziły kolejne kwiatki jak np. brak stosowania się do globalnych polityk czy procedur, np. nie było ustalonej ścieżki kontaktu z lokalnym działem wsparcia przez co ludzie walili do mnie drzwiami i oknami – od teamsów i Jirę (w kolejce której notabene gdy przyszedłem było otwartych i przypisanych do mojego stanowiska z 25 ticketów, które miały po kilka miesięcy) przez maila aż po telefony i osobiste pielgrzymki. Ciężko mi było ogarnąć ten burdel jaki powstawał, ale jakoś dawałem radę. Kolega, z którym pracowałem został mniej-więcej (bardziej mniej niż więcej) przeszkolony przez poprzedniego specjalistę od wsparcia, ale on sam żadnej wiedzy po za wskazaniem mi lokalizacji z notatkami mi nie przekazał.

Kilka dni po moim przybyciu do klienta, w biurze pojawiła się kobieta, która miała pełnić funkcję kogoś w rodzaju koordynatora zespołu. Sądziłem, że jest to osoba mająca odpowiednią wiedzę i doświadczenie – jakże się zdziwiłem gdy pierwszego dnia zapytała mnie jak odpalić sobie AD i zainstalować RSAT. Później nie było lepiej bo pytań zahaczających o podstawy było znacznie więcej co wskazywało, że pani koordynator krótko mówiąc uj wie i nie nadaje się na piastowane stanowisko – potrafiła za to wydzwaniać codziennie do swoich dzieciaczków i przy okazji raczyć mnie historiami z ich (oraz jej własnego) żywota.

Problemem był też jej mocno irytujący i donośny głos. Do tego, gdyby tego wszystkiego było mało – żarła non-stop. Dosłownie cały czas coś mieliła – a to kanapki, a to jakieś żarcie z dowozu – oczywiście nie wyszła do kuchni, którą miała dosłownie 10 metrów obok biura tylko raczyła mnie odgłosami przeżuwania no i zapachami np. rybki czy innego gówna, którym potem śmierdziało w całym pokoju. Zwróciłem jej uwagę, że nie powinna jadać w biurze przy komputerze tylko w stołówce, ale olała mnie totalnie.

Chcąc się pokazać klientowi z najlepszej strony, pani koordynator postanowiła poprzypierniczać się do mnie oraz do kolegi, z którym pracowałem.

Na początek uznała, że skoro zgłosiłem problem z łatwopalnymi materiałami w serwerowni to powinienem odpowiednio zareagować i powynosić wszystkie tekturowe pudła i szafy – nie zrobiłem tego od razu bo musiałem ogarniać pożary na wsparciu i zwyczajnie w świecie nie miałem na to czasu. Pani „koordynator” postanowiła zatem pożalić się mojemu przełożonemu jakobym nie dbał o bezpieczeństwo firmy w odpowiedni sposób.

Na jej donos zareagowałem krótko – poinformowałem ją oraz klienta (a wcześniej mojego przełożonego), że dopóki w serwerowni nie zostaną zaimplementowane podstawowe przepisy BHP dopóty ja tam wchodzić nie będę gdyż obawiam się o swoje zdrowie i życie. Warunki panujące w serwerowni mógłbm określić jako stajnia Augiasza – okablowanie leżało jak popadnie, nie było umieszczone w żadnych prowadnicach, wszędzie walały pudełka kartonowe z okołokomputerowym złomem w postaci części laptopów, zasilaczy i innych podobnych. Koronnym uchybieniem, że tak to pozwolę sobie nazwać, był kompletny (!) brak jakichkolwiek urządzeń przeciwpożarowych – na miejscu nawet gaśnicy nie było! Ponadto zwróciłem uwagę, że pani „koordynator” w ogóle nie zareagowała na moje zgłoszenie, sama mogła powynosić wszystkie graty, ale przecież wolała żreć i wisieć na telefonie.

Innym „problemem” na jaki „koordynatorka” zwróciła uwagę mojego przełożonego była kwestia protokołów zdania/wydania sprzętu firmowego – piła do tego, że w dokumentach pojawiały się drobne błędy, ale nie wspomniała, że absolutnie nikt nam nie powiedział jak takowe wypełniać, nikt nas nie przeszkolił w jaki sposób dokumentacja ma być prowadzona. Podnieśliśmy naturalnie argument, że tego typu rzeczami powinna zajmować się administracja, a nie dział IT to usłyszeliśmy, że to oni (klient) decydują o tym jak wygląda ta kwestia i my mamy się dostosować. Oczywiście po jakimś czasie problemy te ustały bo zdobyliśmy niezbędne informacje jak to wszystko prowadzić, ale pani „koordynator” szukała innych „mankamentów”.

Pojawiały się też inne wyzwania związane z brakiem szkoleń, np. nie mieliśmy z kolegą informacji, że nowy pracownik winien w zależności od stanowiska otrzymać odpowiedni pakiet urządzeń (laptop z torbą, telefon z kartą sim lub modem) oraz odpowiednie dostępy do zasobów sieciowych i licencje do O365. Z tego powodu proces onboardingu nie przebiegał prawidłowo, ale jak już wspomniałem – nikt nas o szczegółach nie informował, a w e-mailach znalazła się tylko informacja o konieczności przygotowania komputera. Również i z tym problemem sobie relatywnie szybko poradziłem, ale nie umnknęło to uwadze koordynatorki, która miała w poważaniu brak szkoleń czy przekazania wiedzy, a to były główne przyczyny występowania nieścisłości.

Z innych rzeczy, o których teraz pamiętam warto wspomnieć, że dostęp do katalogu działu IT ma każdy pracownik – wystarczy, że wklepie adres serwera i może swobodnie przeglądać np. pliki z hasłami do różnych systemów/aplikacji – te oczywiście były i są nadal przechowywane w postaci niezabezpieczonej czyli „gołym tekstem”. Backupy danych z serwera plików nie istnieją bo oprogramowanie Symanteca się wykrzaczyło (nie mieliśmy do niego hasła więc nic nie mogliśmy zrobić), a wsparcie globalne miało sprawę w dupie (bo ticket na tę okoliczność wisiał sobie radośnie od kilku miesięcy, SLA sobie wesoło biło, ale nic się nie działo). Korzystanie z TeamViewera i AnyDeska bez licencji to również był swojego rodzaju standard zwłaszcza w przypadku kontraktorów, którzy nie posiadali firmowego oprogramowania do zdalnej kontroli.

Większość pracowników klienta miała w głębokim poważaniu jakiekolwiek istniejące regulacje i bardzo często mieli do nas pretensję, że np. nie chcemy im ustawiać haseł dostępowych (a przecież nie możemy ich znać ze względu na przepisy RODO) albo zainstalować oprogramowania bez wymaganej licencji (raz pewna babeczka z HR-ów zrobiła awanturę, że nie chcę jej zainstalować Visio bez wymaganych zezwoleń i wspomnianej licencji). Oczywiście jakiekolwiek problemy, z którymi się mierzyli były krytyczne i konieczne było ich natychmiastowe usunięcie – ci ludzie mieli gdzieś fakt, że nie są jedynymi, których wspieraliśmy i że nas „blokowały” pewne ograniczenia jak np. brak dostępów (chociażby do tenanta O365). Przeprowadzając pewne prace na służbowym sprzęcie pracowników widziałem, że na swoich dyskach mają filmy (mp4), muzykę (mp3) oraz prywatne dane jak np. dokumenty dot. wynajmu mieszkania, rachunki. Na porządku dziennym było wykorzystywanie służbowego adresu e-mail do prywatnych zakupów na Allegro czy Aliexpress czy też instalowanie na smartfonie gówno aplikacji powodujących problemy techniczne np. zawalony Android ma problem z odpaleniem Outlooka, ale ani pani Grażynka i pan Janusz tego nie rozumieli – telefon ma im działać bo przecież ich prywatny ajfon czy tam inny flagowiec doskonale sobie radzi to i gównotelefon w stylu Szajsunga A40 równiez powinien).

Dodam jeszcze, że o sprzęt IT (komputery, telefony) nikt praktycznie nie dbał (zdarzały się wyjątki, ale jednostkowe) – ani pracownicy ani też poprzednicy z mojej firmy. Taka prozaiczna rzecz jak wymiana pasty termo, która winna być wykonywana regularnie co rok lub dwa to była czysta abstrakcja – nikomu nie chciało się tego robić. Gdy na kolejne zgłoszenie przegrzewającego się sprzętu zareagowałem decyzją o wykonaniu konserwacji podniosło się larum, że jak to, jakie prace – oni (pracownicy) muszą mieć dostęp do komputera cały czas i nie mogą sobie akurat teraz pozwolić na takie rzeczy przy czym z drugiej strony nie interesowało ich totalnie, że to sprawi iż ich sprzęt chociażby przestanie się przegrzewać (a co było dla ich istotnym problemem). O jakości urządzeń już nie wspomnę bo to na czym ci ludzie pracowali to był szrot – wyraźnie było widać, że zarząd firmy żałuje pieniędzy na nawet średniej klasy urządzenia. Zamiast nowych komputerów zamawiano używane. Śmieszne było to, że „koordynatorka” nie znając standardów (bo i po co) zakupiła laptopy, które nie spełniały wymagań globalnych (np. zamiast dysku SSD minimum 256 GB zamówiła laptopy z talerzowcami 160 GB).

Czas sobie powolutku leciał, minął październik i listopad, a na początku grudnia rozpętało się piekło – dowiedzieliśmy się z kolegą, że firma, dla której pracujemy nie przedłużyła kontraktu z naszym pracodawcą i pod koniec miesiąca mamy się ulotnić. Zlecono nam przygotowanie dokumentacji na podstawie której następcy będą mogli przejąć nasze obowiązki – nie muszę chyba pisać ile to roboty (bo całość musi mieć sens, być poskładana odpowiednio) zwłaszcza, że mieliśmy na głowie codzienne sprawy absorbujące nas całkowicie – nie mniej zająłem się tym i w dość krótkim czasie stworzyłem namiastkę czegoś co można nazwać pseudo dokumentacją – w zasadzie był to zestaw poradników mówiących mniej-więcej „co, jak i gdzie oraz w jakiej sytuacji”, ale to wystarczyło.

Kilka dni temu o 7:30 otrzymałem telefon od mojego przełożonego, że razem z kolegą mamy pojawić się w firmowym biurze (nie u klienta, ale w siedzibie naszej firmy) bo jest do omówienia jakaś pilna sprawa. Sądziliśmy, że chodzi o nowy projekt, że nasz kierownik powie nam do kogo teraz pójdziemy, ale niestety na miejscu wręczono nam wypowiedzenia. Prezes firmy poinformował nas, że to my jesteśmy winni tego, że klient zerwał z nimi kontrakt (współpraca trwała ~ 20 lat) bo podobno w rażący sposób (!) ignorowaliśmy nasze służbowe obowiązki i oni z tego względu nie chcą nas w swoich szeregach.

Na dokumencie o zakończeniu współpracy widniał art. 52 § 1 pkt 1 Kodeksu pracy czyli, że pracodawca może rozwiązać umowę o pracę bez wypowiedzenia z winy pracownika w razie ciężkiego naruszenia przez niego podstawowych obowiązków pracowniczych – popularna dyscyplinarka. Oczywiście ostro zaprotestowałem i zażądałem by wskazano mi konkretnie jakich to obowiązków niby nie dopełniłem oraz jak owa uporczywość wylgądała. W odpowiedzi usłyszałem, że powinienem sam wiedzieć bo to ja byłem na miejscu u klienta, a nie oni. Wyśmiałem zarówno prezesa jak i mojego kierownika – stwierdziłem, że skoro tak chcą pogrywać to sprawa zakończy się w sądzie pracy. Swoją pracę wykonywałem sumiennie, nie dopuszczałem się żadnych rażących czy uporczywych uchybień i taki też był mój przekaz. Po kilku minutach rozmowy ze mną i wysłuchiwania moich argumentów, prezes wyszedł z salki konferencyjnej i wrócił z dokumentem, w którym firma rozwiązuje umowę za porozumieniem stron. Wyśmiałem jego nagłą zmianę decyzji (to już nie dyscyplinarka?) i poinformowałem, że najpierw skonsultuję tę kwestię ze swoim prawnikiem i wrócę do nich w poniedziałek (dziś).

W między czasie dowiedziałem się, że klient, dla którego pracowaliśmy nie życzy sobie naszej (mojej oraz kolegi) obecności w biurze, a nasz sprzęt odbierze nasz kierownik. Udaliśmy się zatem z biura naszej firmy do biura klienta i na parterze budynku poczekaliśmy aż nasz były już kierownik zniesie sprzęt (laptopy służbowe i mój prywatny, który wykorzystywałem do kontaktu ze swoją firmą) byśmy mogli pokwitować ich zwrot. Wszystko szło spokojnie do czasu pojawienia się koordynatorki, która stwierdziła, że firma chce abym oddał im mojego prywatnego laptopa do weryfikacji czy nie ma tam ich danych. Dodatkowo powiedziano mi, że korzystanie z prywatnego sprzętu jest zakazane – odparłem, że w takim razie proszę mi pokazać dokument, który podpisałem, a który reguluje tę kwestię – to wywołało u niej ogromny ból wiadomej części ciała, zrobiła się cała czerwona, a następnie wypaliła, że zaraz do nas zejdzie ich prawnik.

Po chwili na dole pojawił się rzeczony specjalista od prawa, który zażądał ode mnie (osoby, która nie jest już w żaden sposób związania czymkolwiek z jednym bądź drugim pracodawcą) wydania dysku twardego mojego laptopa ponieważ podejrzewają, że mogę tam mieć jakieś ich dane. Odparłem, że po pierwsze żadnych danych ich firmy na tym laptopie nie przechowywałem (nawet do internetu łączyłem się przez hotspota odpalanego ze służbowego telefonu aby nie korzystać z ich sieci), po drugie samego laptopa nie dodałem do ich domeny, a po trzecie to jest to mój prywatny sprzęt i jeśli nie mają uzasadnionych podejrzeń, że jakieś dane wykradłem to mogą mnie cmoknąć w trąbkę.

Z uwagi na to, że mam dobre serduszko zapronowałem wyzerowanie mojego systemu (przywrócenie do ustawień fabrycznych) oraz jego pobieżne sprawdzenie przez koordynatorkę (jakby to miało sens bo przecież żadnej wiedzy nie posiadała) – zgodzili się. Przejrzeli zawartość laptopa (oprócz zainstalowanego pakietu Office i Teamsów niczego tam nie było, nawet Chroma czy Firefoxa nie instalowałem) i zgodzili się na moją propozycję, tj. zerowanie. Po kilku minutach uznali jednak, że chcą mojego dysku bo zerowanie nic nie da – mogę przecież skradzione dane odzyskać. Ponownie odparłem, że chyba im się sufit na głowę upadł i żadnego dysku im nie wydam – mogę za to podpisać oświadczenie, że żadnych danych nie wyniosłem, że nie uskuteczniałem szpiegostwa gospodarczego czy innego nielegalnego działania, ale nie zgodzili się. Znowu wyśmiałem ich zarzuty i stwierdziłem, że jeśli mają jakiś problem to niech wzywają policję. Koordynatorka z prawnikiem uciekli na piętro, a ja z byłym kierownikiem czekałem aż mój laptop się wyzeruje.

Po kilku minutach zjawił się prezes, który zażądał ode mnie zwrotu dysku z mojego prywantego laptopa – po raz kolejny wyjaśniłem, że jeśli nie mają uzasadnionych podejrzeń i dowodów na to iż dopuściłem się czynów zabronionych (a takowych nie mają bo niczego niezgodnego z prawem i „sztuką” nie zrobiłęm) to mogą się „gonić” a także, jak już wspomniałem wcześniej – powiadomić policję czy kogo tylko chcą. Prezes na moje słowa wypalił, żebym uważał bo on wie „jak kopać ludzi żeby bolało” na co ja zareagowałem głośnym śmiechem i pytaniem czy zdaje sobie sprawę z tego iż to jest groźba karalna – facet się wyraźnie zagotował, odwrócił się na pięcie i poszedł. Na miejscu zostałem ja, mój były kierownik, kolega z którym pracowałem i prawnik, który ponownie wyskoczył z sugestią, że firma da mi pieniądze za dysk z tego mojego laptopa, który oni sobie zutylizują. Ponownie odpowiedziałem, że nie podpisywałem żadnego dokumentu, w którym byłoby napisane, że nie wolno wnosić do firmy prywatnego sprzętu, że o tym iż korzystam z takowego wiedziała koordynarotka już od samego początku. Ponadto dopytałem jak to jest, że na komputerach z mojej firmy zerowanie wystarczyło i zwracanie dysków jest niepotrzebne, ale nie doczekałem się konkretnej odpowiedzi bo gość stwierdził, że on nie jest informatykiem. Zadałem więc kolejne pytanie po co się udziela w kwestiach, o których nie ma pojęcia, ale i tu odpowiedzi zabrakło. Dodałem, że laptop ma dla mnie wartość sentymentalną i jest dla mnie bezcenny ( ͡° ͜ʖ ͡°) Stanowczo zaznaczyłem, po raz kolejny, że żadnych danych im nie wyniosłem i że jeśli mają dowody jakoby było inaczej to niech idą na policję albo do prokuratury – najlepiej z dowodami mnie obociążającymi. Widząc, że nic nie osiągnie, że nie dam się „zrobić”, wyszedł mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.

Później tego dnia dowiedziałem się od kogoś, że prezes z koordynatorką i ichniejszą menedżerką biura dostali szału bo przecież mogli nie oddawać mi mojego laptopa (ale i tego służbowego, z którego korzystałem w pracy dla nich). Nie dość, że rozpętali srogą gównoburzę w centrali (zażądali wykonania pełnego audytu zabezpieczeń i sprzętu pod kątem ewentualnych wyłomów w bezpieczeństwie) to jeszcze… powiadomili o wszystkim policję. Nie wiem co powiedzieli im funkcjonariusze, ale śmiać mi się chce na samą myśl, że w ogóle się na taki krok zdecydowlai – nie ma bowiem żadnych dowodów na to iż dopuściłem się czegoś nielegalnego – nie jestem idiotą, który by dopuścił się czegoś takiego jak kradzież danych czy inne podobne sprawy.

Uznałem, że powiadomię o sprawie kilka osób z HQ firmy klienta – wysłałem e-maila do dyrektorów i managerów z globalnego IT. Kilka godzin później odpisała mi jedna z tych osób – dowiedziałem się, że zerwanie umowy z moją firmą to efekt 3 lat zaniedbań, na które oni zwracali uwagę, a nie mojej i kolegi domniemanej rażącej niekompetencji (pracowliśmy tam niecałe 3 miesiące) i żebym nie brał tego personalnie. Wiadomość tę przekazałem prezesowi mojej firmy oraz byłemu kierownikowi aby pokazać im, że ich zarzuty były mocno chybione, a ja i tak poznałem prawdę. W e-mailu była też informacja, że zachowanie prezesa (te groźby) zostały zgłoszone do ich działu HR bo takie zachowanie jest w ich opinii niedopuszczalne i nie licuje ze stanowiskiem przez tego gościa piastowanym.

Aktualnie wróciłem do swojego rodzinnego miasta, a na początku stycznia zaczynam pracę w „nowym-starym” miejscu, tj. u poprzedniego pracodawcy.

#it #januszebiznesu #korposwiat #gorzkiezale